Jestem po kilku operacjach nóg, a właśnie przestawiłem na drugi koniec pokoju i z powrotem drewnianą szafę dwudrzwiową, na tyle ogromną, że niejedna osoba mogła by w niej wieść nieszczęśliwe życie homoseksualisty. Współlokatorka wyprowadziła się, co przypomniało mi, że przecież wszystkie meble powinny zmienić swoje położenie, bo choć nie znam się na feng shui, lampa na pewno nie powinna stać naprzeciw drzwi, bo mi światłość ucieka! Gdy już niemal pływałem w podkoszulku naprzemiennie żabką i kraulem, bowiem tak się zgrzałem, zmachałem i teraz ponosiłem tego konsekwencje, okazało się, że nie bez przyczyny meble stały tak, a nie inaczej. One się inaczej nie mieszczą! Psikus. Człowiek stale wpada w te same koleiny! Wyżłobionymi w tanich panelach rysami, podążyłem na powrót z szafą w róg pokoju. I tak to się wszystko zapętla. Może nie potrzebie w ogóle się poruszam, bo i tak zaraz okazuje się, że trafiłem w ten sam punkt? Wystarczyło zostać na miejscu. Jak z pobytami w szpitalu. Po co mi w ogóle wypisy, szkoda marnować papier, drzewa przez to zdychają. W kopiach roboczych smsów odnotowałem na temat ostatniego pobytu co następuje: te ściany widziały tyle bólu, że aż do porzygu do misek tekturowych, dawniej z metalu, do zeszczania do kaczek, zesrania do basenów, a potem morfiniczny chemsen. To nie sen zwykły, to sen bez śnienia, przerwa w nadawaniu programu, przepraszamy za usterki, wybierz „zamknij”, możesz teraz bezpiecznie wyłączyć komputer. Można być wykapanym ojcem na zasadzie podobieństwa lub wykapanym pacjentem, gdy błogość napływa z każdą kolejną kroplą, docierając do ciebie przez dziurę w ciele, przez wenflon. I wszyscy tu jesteśmy w tym tak podobni! Wykapany pacjent. Nie życzę sobie odwiedzin w szpitalu, bo to niedomyte, zapocone, leżące w skołtunionej białej pościeli to nie ja, to wylinka jakaś, coś co zostawię za sobą wychodząc przez drzwi oddziału. Każda operacja przeistacza mnie we mnie, bo przecież jako dziecko bardzo długo nie wiedziałem i nadal na co dzień o tym nie myślę. Chyba że przez przypadek dostrzegę, kątem oka, coś mi zazgrzyta pod powiekami jak paproch, gdy mijam swoje odbicie w długiej witrynie sklepowej. Mi odstaje od realiów rzeczywistość, tobie odstają uszy, każdy ma jakieś paprochy, co to go kłują w oczy. Nocą leżę i patrzę w gigantyczne szpitalne okno, wielkie jak brama do nieba, aż dziw że św. Piotr go nie pilnuje. Gdzieś tam z tego nieba gwiazdy lecą na pysk, ale ich nie widać zza sypiącego śniegu. Mam parę życzeń do wypowiedzenia, ale nie będę nimi miotał tak na chybił – trafił. Może same się spełnią w nowym roku, bo po to zaczynamy wszystko od nowa, by móc być lepszą wersją siebie. Wciąż jestem kulawy. Jestem cool. A wy?